Opowiem teraz bajkę. Na skrzyżowaniu dochodzi do kolizji. Zderzają się dwa pojazdy. Oba są tak uszkodzone, że nie można nimi dalej jechać. Wezwani zostają policjanci, którzy robią zdjęcia, zabezpieczają ślady. W tym czasie uczestnicy kolizji dzwonią do swoich firm ubezpieczeniowych, informując o zdarzeniu. W kilka minut później na miejsce zdarzenia przyjeżdżają dwa samochody pomocy drogowej, na lawecie mają zastępcze auta. Pojazdy rozbite zostają zabrane z miejsca zdarzenia, właściciele otrzymują informacje, gdzie ich pojazdy zostaną zabezpieczone. Kierowcy odjeżdżają w swoje strony. Po tygodniu na koncie poszkodowanego są już pieniądze z odszkodowania.
Za piękne, żeby było prawdziwe. Otóż taka historia wydarzyła się naprawdę. Nie w Polsce co prawda, ale w USA. Tak było naprawdę. Opowiedział mi o tym właściciel warsztatu samochodowego, którego klientka przyjechała z USA do Polski na urlop i miała tu kolizję.
Powie ktoś – USA to nie Polska, tam jest więcej samochodów, większe odległości do pokonywania na co dzień itp. To też prawda, ale filozofia postępowania powinna być jedna: „Klient nasz pan”.
Przyjrzyjmy się sprawie samochodu zastępczego. W Polsce właściwie tylko prowadząc działalność gospodarczą lub mając specjalnie zawarte ubezpieczenie możemy liczyć na pokrycie kosztów wynajęcia samochodu zastępczego. Ubezpieczyciele wyraźnie dają do zrozumienia przy próbie wyegzekwowania takiego roszczenia: możesz jeździć pociągiem, autobusem, tramwajem. Samochód jest dla twojej wygody, a my za wygody płacić nie będziemy. Czym jest dziś samochód dla Polaka? Czy to luksus, wygoda, czy po prostu przedmiot codziennego użytku. Proszę spojrzeć, co się dzieje przy budynkach szkół średnich. Ilu młodych ludzi ma samochody? Kodeks cywilny w art. 361 § 2 mówi o obowiązku pokrycia „… strat, które poszkodowany poniósł oraz korzyści które mógłby osiągnąć gdyby mu szkody nie wyrządzono…”. Czy korzyścią nie jest szybsze przemieszczanie się? Czy nie załatwię więcej spraw, poruszając się po mieście samochodem niż tramwajem? To jest właśnie element logiki, jaką powinni się kierować ubezpieczyciele przy likwidacji szkody. To tylko logika i nic więcej.
Występowałem ostatnio w sprawie sądowej jako świadek. Na zlecenie klienta wydawałem opinię o możliwości zaistnienia kolizji. Wykazałem, że w przedmiotowej sprawie pod tył cofającego się gwałtownie samochodu wsunął się jadący za nim i najprawdopodobniej hamujący wóz. Po przesłuchaniu przez sąd poprosiłem o zgodę na pozostanie w sali sądowej. Chciałem wiedzieć, co powie biegły, jak odniesie się do mojej opinii. Otóż na pytanie sędziego, czy prawdą jest, że w samochodzie z przednim napędem gwałtownie ruszającym do tyłu, unosi się tył nadwozia, biegły najpierw długo „kluczył”. Nie udzielał odpowiedzi wprost. Sędzia był uparty, więc biegły wreszcie wypowiedział swoją „tezę wszechczasów”. Tył samochodu w takiej sytuacji nie unosi się. Zostało to zaprotokołowane. Nawet po minie sędziego widziałem, co myśli o takiej opinii. Dodam, że ów biegły nie ma nawet średniego wykształcenia samochodowego (o wyższym technicznym nawet nie wspominam, ma ukończone prawo administracyjne), nie jest też rzeczoznawcą. Nic dodać, nic ująć. Oceniając taki przypadek, nie trzeba mieć ukończonej szkoły samochodowej, wystarczy spojrzeć na ulicy, jak zachowuje się nadwozie cofającego się pojazdu. To nie wiedza specjalna. To wiedza z fizyki na poziomie szkoły podstawowej albo wynikająca z doświadczenia życiowego.
W swojej opinii „śmiałem” napisać, że dokumentacja fotograficzna sporządzona przez pracowników ubezpieczyciela nie spełnia podstawowych norm rzeczoznawczych (nie było zdjęć z pomiarami pojazdów, zbliżeń stref uszkodzeń itp.) Świadczyło to o tym, że osoby ją sporządzające nie posiadały odpowiedniej wiedzy. Biegły, nie proszony zresztą o wypowiedź, stwierdził, że mój wniosek jest nieprawdziwy, ponieważ pracownicy ubezpieczycieli są odpowiednio przeszkoleni. Dodam, że ów biegły wykonuje również opinie pozasądowe dla niektórych ubezpieczycieli. W „mętnej wodzie” łatwo łapać ryby. Można zawsze starać się wykazywać, że ubezpieczyciel skarżąc poszkodowanego lub odmawiając mu wypłaty odszkodowania ma po prostu rację. Po co robić coś dokładnie i starać się o prawidłową dokumentację. Jak coś nie jest jednoznaczne, to zawsze można coś „dopasować”. Wykombinować jakąś filozofię podobną do tej, która zaprezentował „biegły”.
Dlaczego o tym piszę? Otóż w „Gazecie Ubezpieczeniowej” nr 47 z 22 listopada 2005 r. ukazała się odpowiedź PZU w Łodzi na skargę poszkodowanego zamieszczoną we wrześniowym numerze „Gazety”. Ponieważ treść skargi przypomina tekst odwołania, jaki można ściągnąć z mojej strony internetowej (wzory skarg i odwołań są typowe, bo i typowe są metody zaniżania odszkodowania; często też „z pamięci” dyktuję przez telefon takie odwołania, a klienci powinni je „dopasować” do konkretnej swojej sytuacji) tekst ten mnie zainteresował. Dotarłem do skargi klienta i przeanalizowałem ją, przynajmniej w takim stopniu, jak było to możliwe i jak wynikało z publikacji.
Najpierw sprawa daty ustalenia wartości odszkodowania. PZU stara się przekonać poszkodowanych, że data szkody nie jest tożsama z datą, z której powinno się liczyć odszkodowanie (używać cen, norm). Prosty przykład. W szkodach z OC możemy zgłosić szkodę nawet w ciągu 3 lat – tak mówi kodeks cywilny. Szkodę zgłaszamy więc po 2 latach. Czy w takim razie wartość np. mojego samochodu będzie ustalana na dzień szkody (2 lata wstecz), czy na dzień jej zgłoszenia? Pojazd uszkodzony stał, ja go nie ruszałem – więc na jaki dzień ustala się wartość poniesionej straty? Kiedy tę stratę poniosłem? A gdy wykupuję polisę AC, to na jaki dzień ustalana jest wartość przedmiotu ubezpieczenia? Na dzień zawarcia umowy czy na dzień jej zakończenia? Osobiście obserwowałem jak w wielu wypadkach właśnie PZU tak rozliczało szkodę. Na przykład szkoda w marcu a zastosowany cennik z kwietnia. Nierzadkie były przypadki różnic nawet 3 i 4 miesięcznych. Wiadomo, że wartość pojazdu spada co miesiąc. Czy jest to działanie na korzyść, czy niekorzyść poszkodowanego?
Jeszcze jeden temat. PZU nie widzi powodu, dla którego poszkodowany miałby znać kwalifikacje zawodowe osoby wyliczającej odszkodowanie. I tu też posłużę się przykładem. Czy nie mamy prawa wiedzieć, jakiej specjalności jest lekarz, który będzie nam robił operację? Czy wiedząc, że jest on specjalistą w konkretnej dziedzinie, nie poddamy się jego zabiegom z ufnością i wiarą w kompetencje oraz praktykę? PZU stwierdza, że „… wszyscy pracownicy PZU SA posiadają uprawnienia i kompetencje umożliwiające im należyte wykonywanie obowiązków służbowych…”. To wyjaśnia wszystko. Tak – obowiązki służbowe – a kto nadał im uprawnienia i kwalifikacje? Czy nie ten sam podmiot, który nałożył na nich „obowiązki służbowe”? To, jakiej jakości mogą to być „kwalifikacje i uprawnienia”, wykazałem powyżej. Nie oznacza to oczywiście, że wszyscy pracownicy PZU nie mają odpowiednich i wysokich kwalifikacji. Zwracam tylko uwagę na fakt, że wiedza o kwalifikacjach nie powinna być żadną tajemnicą i na żądanie klienta winna być ujawniana.
Z przyjemnością muszę stwierdzić, że kolejna firma ubezpieczeniowa zmienia sposób likwidacji szkód na taki, jak od dawna prowadzi już BENEFIA, LINK4 czy HESTIA. Do grona firm, które zdecydowanie kierują się ku klientowi i starają się dostosować do jego potrzeb dołącza ALLIANZ. Jest to dla mnie o tyle satysfakcjonujące, że od dawna wykazuję, że tylko oparcie się na profesjonalnej obsłudze rzeczoznawczej, mobilności przedstawicieli ubezpieczyciela buduje wizerunek i zaufanie do firmy. Jeżeli firma tak duża i o takim zasięgu, decyduje się na taką formę likwidacji szkód, oznacza to tylko jedno. Taka jest przyszłość likwidacji szkód. Pewnych tendencji nie da się już wyeliminować. Czy inni ubezpieczyciele pójdą tym śladem? Zobaczymy.
Piotr Korobczuk www.autokor.pl
źródło: www.gu.com.pl