Spędzałem dziś samotny dyżur przy telefonie, będąc miotanym przez sprzeczne uczucia. Z jednej strony miotał mną bezbrzeżny żal, że przy tak pięknej pogodzie muszę siedzieć w zamkniętym pomieszczeniu. Z drugiej strony wypełniało mnie uczucie ulgi, że ukrop na zewnątrz nie ma do mnie dostępu dzięki chłodnym murom naszego biura. Niestety, dostęp; poprzez łącza; mieli do mnie jacyś dowcipnisie, którym upał najwyraźniej zaszkodził.
Gdybyż rzecz dotyczyła telefonu domowego! Wtedy byłoby po problemie; wyłącza się wtyczkę z gniazdka i ma się spokój. Ale w pracy? Tu w każdej chwili może zadzwonić, oprócz dowcipnisia, także poważny klient! W imię najwyższego dobra hipotetycznego klienta, który mógłby dzwonić do naszego biura w jakiejś ważnej ubezpieczeniowej sprawie wagi wręcz państwowej; ja reagowałem na każdy sygnał;
– Czy to agencja?; pytano. – Tak, agencja; odpowiadałem. – Ale czy towarzyska?
Mijał czas jakiś, telefon znów dzwonił. Inny niż poprzednio głos pytał: – A czy ja się dodzwoniłem do agencji? – Tak, do agencji. – Ale celnej czy rolnej? Tak było za każdym razem. Czy osób dowcipkujących było kilka, czy może tylko jedna umiejętnie zmieniająca głos; pojęcia nie mam. Zapytań o agencje było jednak mnóstwo. O ile dobrze pamiętam; pytano jeszcze o agencje skarbu państwa, scenariuszowe, restrukturyzacji rolnictwa i agencję pośrednictwa pracy.
Siedzę sobie teraz i dumam nad bezsensem takich zabaw. Dowcipnisiowi wydaje się, że bawi się kosztem osoby, do której dzwoni. Tymczasem sam ponosi koszty tej zabawy, bo: a) trochę jednak tych impulsów nadzwoni, b) traci swój cenny czas, który mógłby spożytkować bardziej sensownie. Na dodatek wystawia sobie samemu nie najlepsze świadectwo…
22 czerwca, piątek Wilhelm poprosił mnie kilka dni temu o życiową przysługę. Bardzo zmieszany, przestępując z nogi na nogę, wydukał: – Czy… ty… Czy nie poszedłbyś…. no, wiesz… ze mną…. do psychiatry? W pierwszej chwili zareagowałem jak agent: – Czyli że co? Taki ciężki facet, że mamy go w dwóch ubezpieczać? Mój przyjaciel zmieszał się jeszcze bardziej: – Nie… Nie ubezpieczać, tylko leczyć. – Psychiatrę leczyć?! Zwariowałeś?!, roześmiałem się na całego. – Nie. Jeszcze nie zwariowałem, ale niewiele mi już brakuje; odparł Wilhelm poważnym tonem. – Nie wiem, co to jest, dlatego potrzebuję pomocy fachowca. Ale potrzebuję też obecności przyjaciela. Dlatego proszę cię, żebyś był cały czas obok.
Wilhelm faktycznie od dłuższego czasu wyglądał wyjątkowo źle. Zbladł, może nawet jakoś tak poszarzał? Schudł, zgarbił się. Najwyraźniej coś go męczyło. Nie dopytywałem się jednak, bo mój przyjaciel nie należy do osób chętnie dzielących się swoimi bolączkami. Na ogół informuje dopiero wtedy, kiedy sprawa jest już naprawdę bardzo poważna. Tak było właśnie tym razem.
Dzisiaj, kiedy siedzieliśmy w poczekalni, można by odnieść wrażenie, że to ja; bardziej niż Wilhelm; potrzebuję wsparcia psychiatry. Chrząkałem nerwowo, potrząsałem nogą, a nawet śmiałem się jak żywa ilustracja powiedzonka;poznać głupiego po śmiechu jego;. Dlatego chyba nie ma co dziwić się lekarzowi, że na nasz widok zapytał: – Jako pacjent to który z panów? Wizyta w gabinecie psychiatry była dość osobliwa. Medyk ułożył Wilhelma na kozetce, mi kazał siąść za parawanem. I zaczął pytać pacjenta: – Spał pan dzisiaj w nocy?; Tak. – Śniło się panu coś?; Tak. – To może widział pan we śnie rybę?; Rybę? Nie… ; odparł Wiluś jakoś tak bez przekonania. – To co się panu w takim razie śniło? Wilhelm ciężko westchnął: – To samo, co od dwóch tygodni. Idę po ulicy. Nagle zaczyna mi brakować powietrza. Padam na chodnik i umieram… Ja się w tym śnie duszę. Mam również, panie doktorze, poważne problemy z oddychaniem w ciągu dnia. Psychiatrę coś mocno zastanowiło, bo przecz chwilę intensywnie dumał: – Zatem szedł pan po ulicy… A był tam może wykop z kałużą? – Możliwe. Nie wiem… Nie jestem pewien… Ja po prostu w tym śnie za każdym razem umieram. I to mnie przeraża. Paraliżuje… Ja… nie mogę normalnie funkcjonować! – Taaaak, rozumiem… Ale niech powie mi pan, czy w tej wodzie, w kałuży… Tam mogła być ryba, prawda?! Nie zaprzeczy pan?
Wilhelm zaczął tracić cierpliwość. Przynajmniej mi się tak zdawało. Dziwnie przez zęby wycedził: – Nie, nie było tam ŻADNEJ ryby! Psychiatra nie dawał za wygraną: – A czy na tej ulicy była restauracja? – Nie sądzę! Ja po prostu upadam, umieram i nic więcej się nie dzieje! Psychiatra chyba w ogóle nie słuchał swojego pacjenta, bo stwierdził: – Ale musi pan przyznać, że gdyby tam była restauracja, to pewnie podawaliby w niej rybę? – BARDZO MOŻLIWE!; ryknął Wilhelm tak wściekle, że ja sam się wystraszyłem. Na psychiatrę jego ryk podziałał najwyraźniej kojąco, bo wygodnie rozparł się z fotelu i z dumą w głosie stwierdził: – Hm… Ryba we śnie… Ciekawe, co to może oznaczać? I wtedy stało się coś, o co Wilhelma nigdy bym nie podejrzewał, ale z czego jestem ogromnie dumny: Wilhelm podrywając się z kozetki na równe nogi, stanowczo oświadczył: – Dziękuję, panie doktorze! Bardzo mi pan pomógł!
Teraz wiem z całą pewnością, że nie wymagam jeszcze leczenia. Są o wiele gorsze przypadki! Jak na Wilhelma był to wyczyn nie lada, ponieważ przy całej jego wysokiej kulturze i poszanowaniu drugiej osoby, takie zachowania jak w gabinecie psychiatry, w ogóle do tej pory nie wchodziły w grę. Tymczasem… – Wiem, wiem! Nie musisz nic mówić, zachowałem się jak cham. Ale należało się temu idiocie!; powiedział tak, jakby czytał w moich myślach. – Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło! Mój Wilhelm i takie słowa! I takie zachowanie! Kto by to pomyślał?! Dlatego dumny jestem z mojego przyjaciela podwójnie! Asertywni górą!
wysłuchała i spisała Hanna Wieklińska-Kustosz